Łączna liczba wyświetleń

środa, 19 stycznia 2011

hippie is happy

 Ostatnie dogłębne zapoznanie się z projektami Emilio Pucci skłoniły mnie do ponownego rozpatrzenia hippisowskiego stylu. Zawsze od niego stroniłam, wybierając raczej prostsze formy i nie przykładając wagi do zachowania klimatu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. A na wyobrażenie siebie w falbankach wpadałam w atak śmiechu.

  Wczoraj jednak wpadłam na pomysł, że mogłabym włączyć co nieco z hippisowskiego stylu do mojej garderoby. Nie mówię oczywiście o zmianie drastycznej, ale te kolory, desenie i falbanki są na tyle zwiewne i kobiece, że aż mi się zamarzyło, aby się tym zainspirować.  Dlatego też stworzyłam trzy (co prawda średnio ambitne) zestawy inspiracji, które trafiają w mój gust i nie są typowo skrajne.



poniedziałek, 17 stycznia 2011

   Piję spokojnie kawę, przeglądam przestrzenie Interetu i jest mi to niesamowicie na rękę. Dawno nie było u mnie takiego spokoju, dlatego trochę mi przykro, że to ostatnie ferie w moim życiu (daj Boże!).

   Przeglądam dziesięć najlepszych wiosennych kolekcji według portalu style.com i muszę przyznać, że są one niezaprzeczalnie trafne. Jak zawsze, razi mnie Lanvin, ale jest to ocena bardzo subiektywna. Nie lubię i już. Moim faworytem jest natomiast chyba Emilio Pucci. W tej kolekcji naprawdę czuć wiosnę i letnie, nieco egzotyczne, wieczory. Całość mocno kojarzy mi się z jakimś rodzajem hippisowkiego love story. Niby nie do końca moje klimaty, ale jednak już od dłuższego czasu jestem oczarowana. Na uwagę zasługuje również kolekcja Haidera Ackermanna, o której już tu kiedyś pisałam. W dalszym ciągu uderza mnie kobiecością i drapieżnością. Kwintesencja kobiecości.

   Kilka zdjęć:
  Haider Ackermann:

 
  Emilio Pucci:



Lanvin:


Prada:

środa, 5 stycznia 2011

Christopher Bailey, hot or not?

   Korzystając z racji tego, że spóźniłam się na wszystkie możliwe pociągi, nareszcie mam trochę czasu, żeby rozejrzeć się po sieci w poszukiwaniu jakiejkolwiek rzeczy wartej uwagi. Owej rzeczy nie znalazłam, ale wpadłam za to na listę pięćdziesięciu najlepiej ubranych Brytyjczyków opublikowaną przez magazyn "Gentelmen's Quarterly", która nie jest specjalnie zaskakująca (no, może z wyjątkiem tego, że wsadzanie na nią Toma Forda jest lekkim przegięciem i przywłaszczeniem sobie jego jako Brytyjczyka, nie do końca wiadomo z jakich powodów). Jednym z tych niewielu zaskoczeń jest też dla mnie umieszczenie na 33. miejscu Christophera Baileya, mojego idola z wcześniejszego dzieciństwa i niegdysiejszego 'przyszłego męża'.

   Miałam osiem lat, kiedy dołączył do Burberry, więc nie śledziłam jego poczynań od początku, ale jednego jestem pewna- kiedy tylko zobaczyłam, co robi od razu go pokochałam. Był deszczowy poranek, mogłam mieć wtedy około trzynastu lat, otworzyłam zakupiony przez mamę 'Twój Styl' i trafiłam na przeprowadzony z nim wywiad. Nie pamiętam dokładnie, czy uwiódł mnie bezpretensjonalnością, czy też pełnym profesjonalizmem, ale wiem, że zdobył wtedy moje serce. Jakkolwiek o nim nie myśleć, to on postawił Burberry ponownie na nogi, odświeżył styl tej marki, skierował ofertę do osób o odmiennym statusie społecznym niż arystokracja angielska i udowodnił, że młodzi i nowocześni ludzie też mogą czuć się dobrze w tworzonych przez tę firmę ubraniach. Zrobił coś, co zrewolucjonizowało styl marki, nie zatracając przy tym klasyki i mistrzowskiego (moim zdaniem) starego designu. Naprawdę, nie wiem, jak mu się do udało, ale wypada tylko podziwiać.

   Dlatego właśnie zaskoczyło mnie, że osoba, która w 2009 roku dostaje nagrodę dla najlepszego brytyjskiego projektanta roku, staje na, nie oszukujmy się, dość słabym 33. miejscu. Ja wiem, że często szewc bez butów chodzi i czasami zdarza się, że osoba zakotwiczona w branży modowej nie przywiązuje specjalnej uwagi do swojego ubioru, ale Christopher ubiera się- stwierdźmy jasno- bardzo, bardzo dobrze. Kilka zdjęć:





   Pozdrawiam i życzę miłego, spokojnego i zimowego dnia. Idę robić obiad.