Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 28 grudnia 2010

Mr. Zac Posen

   Korzystając ze świątecznej przerwy, w moim codziennym życiu, nadrabiam wszelkie zaległości, jakie nazbierały mi się podczas minionych tygodni. Zaległości są przeróżne- od zakupów, przez wydarzenia kulturalne, aż po czytanie ciągle powiększającej się sterty magazynów. Tym sposobem dziś wpadł mi w ręce grudniowy numer czasopisma 'Trendy, art of living", a tym samym panegiryczny artykuł dotyczący Zaca Posena. 

  Hm, jakkolwiek chciałabym być wobec niego krytyczna, tak nie mogę. No, nie mogę i już. Zawsze miałam na jego temat dobre zdanie, zawsze podobały mi się jego dzieła i rzadko je krytykowałam, choć muszę przyznać, że nie byłam dobrze zaznajomiona z jego wizją twórczą, Dziś, po przeczytaniu artykułu i bardzo silnej chęci niezgodzenia się z jego autorką (no, nie lubię tego trybu pisania), zaczęłam szukać większej ilości informacji na jego temat. Pooglądałam kolekcje, przeczytałam życiorys, pozachwycałam się trochę, odrobinę pomarudziłam, że miał łatwiej, że ojciec malarz, to i nic dziwnego, że synka do elity artystycznej wprowadził, że w Nowym Jorku się urodził, że na Soho i takie tam. Ale nic to, Polką jestem, to i zazdrościć perfidnie i bezpodstawnie mogę. Jedno trzeba przyznać: facet ma talent. 

   Wybić się w tak krótkim czasie na czołową listę najlepszych projektantów nie jest łatwo. Gdyby nie prawdziwy talent, łut szczęścia i kiwnięcie głową Ann Wintour, to ani nowojorskie pochodzenie, ani koneksje tatusia, nie byłyby w stanie nic wskórać. Tym sposobem, na przestrzeni kilku lat, stał się jednym z  najbardziej cenionych twórców na świecie, a jego nazwisko znane jest każdej gwieździe i fashionistce. Sam Posen twierdzi, że Nowy Jork i Stany to dla niego za małe pole do popisu i swoją kolekcję przedstawi paryskiej widowni. Spotkało się to z niemałym oburzeniem i naznaczyło Posena znamieniem zdrajcy, ale może faktycznie, ma rację. Amerykanie rzadko kiedy potrafią docenić prawdziwą elegancję i szyk, Europejczycy mają z tym chyba więcej wspólnego. 

 

sobota, 18 grudnia 2010

Ideologia Christiana L.

   Zastanawialiście się kiedyś nad fenomenem Louboutina? Owszem, był pomysł. Ale pomysły ma dużo ludzi, wiele z nich jest koncepcjami dobrymi, a mimo tego sukcesu nie odnoszą. Co jeszcze? Wykonanie. Ok, ale biorąc pd uwagę cenę butów, wykonanie idzie w pakiecie i nie jest żadnym bonusem. Styl? Choo też jest stylowy, nie mówiąc o klasycznie uwielbianym Blahniku.  Co jest więc takiego niezwykłego właśnie w sławnych 'Louboutinach'?

   Dzisiaj usłyszałam przypadkiem piosenkę 'Luoboutin' w wykonaniu J.Lo. Jak zwykle, w jej przypadku, nie jest to niszowe arcydzieło piosenki lirycznej, ale w tym utworze jest coś niewysłowionego. Cały, dość nieskomplikowany, fenomen marki zawarty w kilkunastu wersach.

   Marka Louboutin to niezależność. Masz na sobie buty z czerwoną podeszwą, idziesz przez miasto i wszystko się przed tobą rozstępuje jak Morze Czerwone. Jesteś KOBIETĄ i MASZ PRAWO. Jesteś świadoma swojej mocy, możesz wszystko. Zostawił cię? Trudno, to jest jego problem. Ty idziesz w butach z czerwoną podeszwą, i nikt ani nic nie jest w stanie Cię zatrzymać. Ot, prosty fenomen szpilek od pana Christiana.

   Zdaję sobie sprawę, że ta piosenka jest zapewne sprytnie prowadzoną kampanią reklamową, ale mówcie co chcecie, te buty mają moc. Dają poczucie siły i są symbolem prawdziwej kobiecości, która, czasem uśpiona, budzi się w połączeniu klasycznych Pigalli z małą czarną.

   Moim zdaniem, każda kobieta powinna mieć konstytucyjnie zapewnione prawo do posiadania przynajmniej jednej pary tych butów. Ja sama ich jeszcze nie mam, ale obiecałam sobie, że będą (zapewne jedynym) zakupem, jakiego dokonam po otrzymaniu pierwszych zarobionych przeze mnie pieniędzy. Owszem, mogłabym jakoś uzbierać na nie pieniądze z comiesięcznych zapomóg od rodziców i braci, ale nie, to nie miałoby sensu. Te buty to najpierw niezależność, a dopiero potem zjawiskowy design.

   Wiem, dopisałam do tej marki przerażającą ideologię, czy nawet rodzaj religii, ale naprawdę wierzę w energię tych butów. I jestem kobietą. A to już całkiem mnie usprawiedliwia... ;-)

niedziela, 5 grudnia 2010

Za ostatnią opinię o kolekcji H&M jetem linczowana przez znajomych do dzisiaj, ale zdania nie zmienię. Nie przemawia do mnie i już. Naprawdę, nie wiem, o co tyle hałasu. Ale cóż, gusta są różne i każdy należy szanować.

Te niesamowicie kostruktywne zdania w formie wstępu nie są, Boże broń, usprawiedliwieniem, a raczej próbą zaznaczenia, że wiedzałam, co robię, pisząc te słowa. Co do mnie, powtórzę się stwierdzeniem, że czas umyka mi w zawrotnym tempie, a ja nie mogę złapać oddechu. Tygodnie mijają mi na fanatycznej wręcz nauce pomieszanej z bliskim i jakże romantycznym związkiem z PKP.

Spójrzmy na to innym okiem:




wtorek, 2 listopada 2010

trochę czasu i Lanvin

To, jak bardzo nie mam na nic czasu, staje się ostatnio wytyczną wszystkich moich działań. Nie piszę, nie czytam, wszędzie popieprzam w szarych kozakach i za grosz we mnie inwencji. Posucha totalna i sto metrów mułu. Taka jestem!

Jedyne, na co się zdobyłam, to dzisiejsze przerobienie spódnicy. Na gwałt potrzebowałam granatowej ołówkowej niuni, więc z braku czasu na pójście do jakiegokolwiek sklepu, dorwałam starą spódnicę ciotki E. i zmasakrowałam ją na tylko mi znany sposób, przy użyciu starej babcinej maszyny. Duma mnie rozpiera, bo rzeczona spódnica leży świetnie, nigdzie się nie marszczy i nawet moje dość glupie wycięcie podszewki nie zepsuło jej szyku. Jutro połączę ją z klasyczną białą koszulą, starymi koralami i szpilkami. Bardzo chciałabym wrzucić tu zdjęcie tego outfitu, ale znając moją obecną sytuację, nie będę miała czasu. Ała.

O, dodam jeszcze, że lookbook 'Lanvin for H&M' średnio mi się spodobał. Owszem, jest tam sporo ukochanej przeze mnie mało nudnej klasyki, są marszczenia, które uwielbiam, ale mimo to, wszystko pachnie mocno typową sieciówką. Mogę się mylić, ale spodziewałam się czegoś innego i śmiem twierdzić, że poprzednie kolekcje (przynajmniej niektóre), jakoś tak lepiej mi się komponowały.

Zamieszczam kilka moich faworytów z najnowszej kolekcji, oceńcie sami:




Butów nie dodałam ostentacyjnie. Moja percepcja pod żadnym względem ich nie zdzierżyła...

Pozdrawiam.

niedziela, 10 października 2010

5.

Żyję w tak niewyobrażalnym pośpiechu, że często nie mam nawet czasu otworzyć laptopa. Może i piję trochę więcej kawy, trochę mniej czytam, ale jestem na pewno szczęśliwsza. A przecież o to chodzi.

Ostarnio dostałam w pośrednim prezencie od brata moje wymarzone botki. Piszę 'pośrednim', bo nie mogę ukryć, że po prostu na bezczelnego udałam się do pracujących dla niego szewców i po czterdziestu minutach tłumaczenia, czego oczekuję, ponad tygodniowego czekania na efekt końcowy (tak, zupełnie o nich zapomnieli) i kilku telefonach typu: 'nie ma tych kopyt', 'szare spody się skończyły, będą czarne' otrzymałam to, co chciałam. Klasyczne, szare, zamszowe botki na siedmiocentymetrowym obcasie. Następnym razem postaram się wrzucić zdjęcie, bo teraz nie mam kompletnie czasu.

Co do botków, wrzucam kilka zdjęć butów znalezionych w polskich sieciówkach, które na pewno spełnią estetyczne wymagania wielu kobiet.




Od góry:
1. H&M
2. Reserved
3. Bershka
4. Reserved

poniedziałek, 4 października 2010

4.

Jesień rozprzestrzeniła się z całym swoim wątpliwym powabem już na dobre. Szary sweter to jedyne, na co było mnie dziś stać. Właściwie, jedyne, co w miarę szybko wypadło z szafy. Nie znoszę takich dni. Na nic nie mam ochoty i jedyne, co sprawia mi przyjemność, to kolejne kubki gorącej herbaty.
\
Właśnie w takie dni należy zatopić się trzy metry pod kocem, ogrzać muzyką i w cudowny sposób zmarnować dzień na lekko senne marzenia o czymś wyjątkowym. Dle mnie, ostatnimi czasy, jest to Paryż, który zawsze omijałam szerokim łukiem, jeżdżąc po Francji. Właściwie, nie mam pojęcia, dlaczego.

Kilka moich prywatnych inspiracji dotyczących tego miejsca:




niedziela, 3 października 2010

3.

Mimo iż tygodnie mody zmierzają ku końcowi i może się wydawać, że nic odkrywczego i sensownego na wybiegach już nie zobaczymy, jesteśmy w błędzie. Ostatnie widziane przeze mnie pokazy (Isabel Marant, Haider Ackermann, Cerutti czy Viktor & Rolf), które odbyły się dzień, dwa dni temu dały dowód, że to jeszcze nie koniec naszych inspiracji. O ile Cerutti mnie nie zaskoczyło (klasyka, klasyka, klasyka), o tyle bardzo codzienna kolekcja Isabel Marant wywarła na mnie zaskakująco pozytywne wrażenie. Moim faworytem pozostaje jednak bezsprzecznie Haider Ackermann, który udowodnił, że standardwe owacje na zakończenie pokazu były w pełni uzasadnione. Jest pazur, jest wizerunek kobiety zmysłowej, jest wszystko, co tworzy współczesną wersję famme fatale- kolekcja, dla mnie, niemal idealna. Jeśli chodzi o Viktora & Rolfa, cóż... Jakkolwiek chciałabym być delikatna i ubrać moją opinię w nieco eufemistyczne słowa... Dupa blada. Za dużo, za dużo, za dużo. Nie przemawiają do mnie te teatralne mankiety, stanowiące o calej kolekcji, ani wszechobecne koszule. Rozumiem, że duet zawsze słynął z nieco odmiennych projektów, ale w momencie, gdy moda staje się sztuką dla sztuki, staje się tym samym zaprzeczeniem jej założenia. Ot, tacy Przbyszewscy naszych czasów.

Kilka zdjęć:


Isabel Marant: 





Haider Ackermann: 





Cerutti:





Viktor & Rolf:




Jakie jest Wasze zdanie?

sobota, 2 października 2010

2.

Na początek podzielę się z Wami kilkoma znalezionymi w sieci kurtkami. Mimo iż ostatnimi czasy wdzianek z kołnierzami mamy w nadmiarze i w praktycznie każdej sieciówce znajdujemy bardzo podobne, te w jakiś nieokreślony sposób przykuły moją uwagę. Oczywiście, sugeruję je tym z Was, które nie dostają zawrotów głowy, mając spojrzeć na cenę oscylującą w granicach kilku tysięcy złotych. Ja osobiście jeszcze zawrotów nie opanowałam, ale popatrzeć zawsze można. Szczególnie, biorąc pod uwagę obecny wysyp ich odpowiedników w rozsądnych cenach.




1. Adam Shearling, 2 280 zł
2. Belstaff Wallingford, 2 840 zł
3. Helmut Lang, 3 370 zł
4. Elle Shop, 5 790 zł
5. Rick Owens, 10 485 zł, - mój zdecydowany faworyt
6. Marni, 4 545 zł
7. Lanvin, 16 905 zł
8. Burberry Prorsum, 8 590 zł

1.

   Jakiś czas temu już nie taka mała dziewczynka dostrzegła, że moda to bardzo subtelna dziedzina sztuki. Owszem, można ją ignorować, ale prawdziwe piękno zawsze się obroni.

   Stąd blog. Zawsze interesowałam się wszystkim, co inspirujące, co wyzwala emocje i co zachwyca. Zawsze kochałam tekstury, desenie, kolory i to, w jaki sposób można je kreować. Od tego momentu postaram się tym z Wami dzielić. Mam nadzieję, że nas, fanatyków piękna (bo nie mody, to nie zawsze idzie w parze), jest więcej.

   Zachęcam do komentowania, a tym samym współtworzenia bloga. Dzielcie się ze mną swoimi inspiracjami, uczcie mnie, jak je lepiej wykorzystać i dobrze się bawcie. Od tego są style.

Pozdrawiam, xoxo.